hej:)
wlasnie pisze z kafejki w stolicy nowej zelandii. ale powoli............, wrocmy do usa.
po opuszczeniu san francisco, bylismy 2 dni w parku narodowym yosemite. 1 dzien relax, 2 to wizyta na glacier point. jak wychodzilismy to zapomnailem zabraz z namiotu ciastek i po przyjsciu zastalem dziure wielkosci malego monitora w namiocie. szczescie za mam namiot z argosa za 14 funa, ufffff. pozniej stopem do merced, skad o 23.25 ruszylismy do miasta aniolow
los angeles, to normalnie meksyk. napisy na glownej ulicy po hiszpanku, nawet sie nie kwapia napisac cos po angielsku. wszedzie knajpki, sklepy i ciuchy meksykanskie (same podroby). po chwili w centrum jedziemy do hollywood. to od centrum prawie 20 km. jadac to samo - meksyk. w koncu wysiadamy. idziemy po tym chodniku z gwiazdami, widzimy NAPIS z daleka i odwiedzamy kodak theatre - to tu sie odbiera oscary (niestety nie chca nam dac zadnego:(. musze pisac, ze wszyscy sprzedawcy sa z meksyku??? (oj, przepraszam, sa jeden czy dwa sklepy gdzie dzialaja chinczycy). poznym popoludniem odbieramy bagaze i jedziemy na lotnisko, skad nastepnego dnia odlatujemy: ania wraca do houston, ja lece do auckland.
laduje w auckland ok. 4 rano. goscie z strazy bilogiczno - granicznej myja mi buty i czyszcza namiot (jeszcze raz dzieki chlopaki:))) czekam do "jasnosci" i jade do centrum. laduje w jednym z licznych hosteli. dwa dni blakam sie po miescie, cos tam zwiedzajac. wieczorem drugiego dnia jade na lotnisko, odebrac znajomkow: gosie i anie (pracowaly predzej w NZ, a teraz wracaja z wakacji w australii). spimy na lotnisku i nastepnego dnia jedziemy w okolice jaskini waitomo. nazajutrz jedziemy razem do rotoury, a dziewczyny troszke dalej odwiedzic znajomych z pracy.
w rotourze na skutek wszedobylskich geoterm smierdzi zgnitymi jajcami. troszke zwiedzam a gdy zaczyna padac biegne do hostelu i zaczynam ogladac olimpiade.
kolejnego dnia stopem w okolice jeziora taupo (ej, stalem 2 godziny!!!!, zaczynalem sie juz zastanawiac co robie nie tak:). po przyjezdzie oczywiscie pada, czyli znow olimpiada.
budze sie kolejnego dnia i nie moge uwiezyc: lampa:)))) szybko sie pakuje, jem sniadanie i juz stoje przy drodze. z pierwszym samochodem pokonuje widokowa droge w poblizu wulkanow, kupa sniegu, fajnie:)))
dalej jeszcze pare stopow i jeden gosc "wyrzuca" mnie ok. 20 minut przed wellington. miejsce na maksa do dupy. potwierdza sie stare autostopowe powiedzenie: "nie jest sztuka wziac kogos, ale zostawic w dobrym miejscu". z jednej strony morze (no, okej przynajmniej widok byl fajny), z drugiej skarpa. dwa pasy autostrady i zadnej zatoczki. "walcze" jakies pol godziny i daje za wygrana. dochodze do jakiejs wioski i wsiadam w pociag (6 dolarow - to dzis chyba nie jem kolacji:). wskakuje do najblizszego hostelu i szybko ruszam na miasto. po krotkim rekonesansie, stwierdzam, ze jest tu duzo ladniej niz w auckland.
dzis odwiedzilem muzeum, galerie sztuki (tak ludzi sie zmieniaja (a moze to starosc:))). kupilem tez bilet na wyspe poludniowa, gdzie plyne jutro.
okej, to koncze na dzis, sorry za dlugo przerwe...
pozdrawiam, marcin